poniedziałek, 25 lipca 2011

Graz - Wiedeń, Austria

Pobyt w Austrii rozpoczęliśmy od zatrzymania się na kilka godzin w Graz. Bardzo podobało nam się stare miasto, a w szczególności Schlossberg - góra zamkowa, która dominowała nad wszystkimi kamienicami. Cała starówka została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO i trzeba przyznać, że faktycznie, była to najbardziej zadbane centrum miasta, jakie dotąd widzieliśmy.

W bramach kamienic znajdujących się na deptaku kryły się galerie sklepowe z designerskimi przedmiotami codziennego użytku (od misek i noży po meble), ekskluzywnymi ubraniami, dodatkami. Z jednej strony cieszyliśmy, że mogliśmy zwiedzać to miasto nocą, ponieważ wszystkim budynkom dodatkowego uroku dodawało wyjątkowe oświetlenie, ale z drugiej strony trudniej było uwiecznić to wszystko na zdjęciach.




O 1:30 dojechaliśmy do Wiednia. Po długich poszukiwaniach udało nam się znaleźć Andrzeja - jeśli chodzi o nocleg - naszego kolegę zbawiciela. Dzięki jego uprzejmości zatrzymaliśmy się u niego na cały pobyt w Wiedniu. Tę noc spędziliśmy w prawie domowych warunkach, a o tym, że bardzo potrzebny był nam odpoczynek, świadczy to, że spaliśmy aż do 10. Niedługo potem wyruszyliśmy do centrum. Po drodze trafiliśmy na targ, gdzie chłopaki zachwycali się różnego rodzaju specjałami ( w szczególności oliwkami), zobaczyliśmy między innymi bibliotekę uniwersytecką z przedziwną sową na rogu budynku. W końcu udało nam się trafić na główny deptak. Nasza refleksja po zobaczeniu tak wielu miast była taka, że identyczne deptaki są w każdym mieście (Antwerpia, Paryż, Mediolan, Barcelona), różnią się jedynie zabytkiem na ich końcu. W Wiedniu tym zabytkiem jest katedra, która zrobiła na nas spore wrażenie, mimo że była remontowana. 





Chłopaki, którzy uwielbiają próbować nowych rzeczy, musieli oczywiście zjeść bratwursty w bułkach. Można przyznać, że wcale nie były takie złe.




Popołudniu, kiedy mieliśmy już wybrane odpowiednie miejsce na granie, wróciliśmy się po gitarę i chłopaki rozpoczęli zarabianie. Szło im całkiem nieźle, aż do momentu, kiedy jakiś miejscowy nerwus zaczął im robić awanturę, że hałasują i że zaraz dzwoni po policję. Policja rzeczywiście krążyła później po deptaku, ale było tam sporo grajków i "ulicznych artystów" wszelakiej maści, więc poczuliśmy ogólne przyzwolenie na występy.
Chłopaki nie grali długo, a udało im się zarobić około 25 euro.




Koło godziny 18:00 dołączył do nas Andrzej, który zrobił nam wycieczkę "Wiedeń po studencku". Pierwszym jej punktem było darmowe piwo. Początkowo nie wierzyliśmy w coś takiego, ale ku naszemu ogromnemu zadowoleniu okazało się prawdą. Andrzej zaprowadził nas do pubu, w którym w godzinach 20:00 - 22:00 pierwsze dwie beczki piwa były gratis. Tym oto sposobem, przy bardzo miłej rozmowie i przy chipsach za 2 euro wypiliśmy 15 szklanek darmowego piwa (w tym chłopaki po cztery).





Następnym punktem była japońska restauracja, w której po godzinie 22:00 można było zjeść talerzyk sushi za 50 eurocentów. Korzystając z promocji popróbowaliśmy japońskich pyszności na potęgę - w pięć osób pochłonęliśmy 40 talerzyków ( w tym 34 zjedli panowie). Najedzeni i przeszczęśliwi wróciliśmy do akademika, gdzie bardzo szybko zasnęliśmy. 

Obecnie nadal jesteśmy w Wiedniu. Jutro z samego rana planujemy wyruszyć w drogę powrotną do Polski. Przez Łódź będziemy jechać do Kołobrzegu, gdzie w dniach 29 - 30 lipca chłopaki razem ze swoim zespołem wezmą udział w Festiwalu Piosenki Poetyckiej im. Jacka Kaczmarskiego "Nadzieja", który będzie ostatnim punktem naszego eurotripu. Już teraz zacznijcie trzymać kciuki za ich wygraną!

Ljubljana, Słowenia

Wjazd na Słowenię kosztował nas 13 euro i trochę nerwów, kiedy już w Ljubljanie zorientowaliśmy się, że pani sprzedająca winiety nie oddała Bartkowi karty. Na szczęście na paragonie był numer telefonu, dzięki czemu upewniliśmy się, że karta nie została zgubiona, a pani zobowiązała się do jej odesłania.

(Koniecznie musimy też poinformować, że do załogi eurotripu dołączył Panduś Bibionek.)

Ljubljana okazała się być bardzo specyficznym miastem, jak na stolicę bardzo małym, ponieważ liczącym jedynie 250 tys. mieszkańców. Nasze wrażenie było takie, że jest zupełnie wyludniona i bardzo czysta. Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy na stare miasto, które niestety niczym nas nie zachwyciło. Rzeczywiście wszędzie było ładnie, jednak most potrójny i ratusz z XV wieku nie zrobiły na nas takiego wrażenia, jak zapewniano w internetowym przewodniku po Słowenii. 









Zwiedzanie Ljubljany zajęło nam może trochę ponad dwie godziny, zobaczyliśmy całą starówkę, zamek na wzgórzu podziwialiśmy jedynie z daleka, kupiliśmy wyjątkowe ręcznie malowane kubki, na które wydaliśmy majątek. 




Kolejną rzeczą, o której trzeba powiedzieć, jest to, że na Słowenii mają bardzo tanie paliwo. Podczas gdy we Włoszech diesel średnio kosztował 1,45 euro, tak tutaj udało nam się zatankować za 1,21 euro! 

Jeszcze tego samego dnia, jadąc w otoczeniu przepięknego górskiego krajobrazu, znaleźliśmy się w Austrii.

Wenecja - Bibione, Włochy

Do Wenecji dojechaliśmy szybko i bezproblemowo, o dziwo tak samo łatwo przyszło nam znalezienie miejsca na parkingu. Obawialiśmy się, że możemy przez to zbankrutować (18 euro za 6 godzin), ale ostatecznie miało nas to zmotywować do pracy. Dlatego też szybko się rozdzieliliśmy, po kilku godzinach mieliśmy się spotkać na placu Świętego Marka. Bańki wychodziły genialne - na placu otoczonym kanałami panowała idealna wilgotność powietrza i choć nie przechodziło obok nas dużo dzieci, udało się zebrać 15 euro w około godzinę. Mogłybyśmy bańkować dłużej, gdyby nie to, że skończył nam się płyn, a ten kupiony w pobliskim markecie w ogóle się nie nadawał. Z tego powodu ruszyłyśmy na poszukiwania chłopaków, którzy grali gdzieś w wąziutkich uliczkach Wenecji. Nasza kobieca intuicja nas nie zawiodła i szybko udało nam się ich znaleźć. W futerale gitary mieli już około 40 euro. Już razem, zbliżając się do głównej atrakcji turystycznej - San Marco, przenieśliśmy się na kolejny mały placyk. Po wykonaniu pierwszej piosenki do chłopaków podeszło dwóch policjantów i w bardzo sympatyczny sposób poinformowali, że aby grać w Wenecji, należy uzyskać odpowiednie pozwolenie. Napisali nawet adres urzędu, w którym takowe wydają. Tym sposobem, szybciej niż planowaliśmy, zakończyliśmy zarabianie. Bilans był w miarę zadowalający (ach, gdyby nie ten parking...), więc rozpoczęliśmy zwiedzanie, a raczej przemiły spacer weneckimi uliczkami.










Koło 18:00 ( jak już Adam i Agata wykupili połowę zapasów produktów ze szkła murano na wszystkich stoiskach) wyruszyliśmy w drogę do Bibione, miejscowości, w której piętnaście lat temu siedmioletni Adaś zbierał ogromne szyszki. Po pierwsze chcieliśmy tam trochę pozarabiać (głównie robiąc bańki i sprzedając balony, licząc na masę dzieci na wakacjach), a po drugie po kilku nocach w samochodzie, chcieliśmy spędzić noc na campingu nad ciepłym morzem. Campingi okazały się dużo droższe niż w Barcelonie, dlatego noc postanowiliśmy spędzić na plaży. Dzięki temu mogliśmy sobie pozwolić na pyszną kolację we włoskiej restauracji. Bartek dostał bardzo efektowną pizzę z owocami morza - bardzo żałujemy, że nie zrobiliśmy zdjęcia. Jeśli chodzi o spanie - początkowo trochę się obawialiśmy, ponieważ rozłożyliśmy się dość blisko hotelu i restauracji, niedaleko brzegu. Po niecałej godzinie podjechał do nas na quadzie pan patrolujący plażę i kazał nam rozłożyć się trochę dalej, za leżakami, co sprawiło, że byliśmy dużo spokojniejsi i wiedzieliśmy, że na pewno możemy w ten sposób spędzić noc. Rozbudzeni zauważyliśmy, że gdzieś w oddali rozjaśnia się niebo, nie było jednak słychać grzmotów. Z nadzieją, że burza jest bardzo daleko i na pewno przejdzie bokiem, zasnęliśmy. W środku nocy obudziła nas delikatna mżawka i zbliżające się odgłosy burzy - tym razem szybko zebraliśmy rzeczy i przenieśliśmy się do samochodu. Dobrze zrobiliśmy, bo lało do samego rana. Następny dzień był pochmurny, momentami padało. Nie było sensu zostawać w Bibione dłużej, więc udaliśmy się w dalszą drogę - do pierwszego państwa, które było dla nas wielką zagadką - Słowenii. 

niedziela, 24 lipca 2011

Gardaland, Włochy

Wreszcie nadszedł dzień, na który najbardziej z nas wszystkich czekał Adam. Wizyta w jednym z największych parków rozrywki w Europie - Gardalandzie. Po pobudce od razu udaliśmy się w stronę lunaparku (oddalonego od miejsca noclegu o około 10km), by nie stracić ani minuty z 13 godzinnego pobytu w nim.

Już na parkingu (który wcale nie znajdował się tak blisko wejścia) słychać było krzyki ludzi, którzy wpadli w szpony drapieżnego Raptora (najnowsza kolejka w Gardalandzie) lub wirowali na Blue Tornado (najszybsza z kolejek). Tuż przy bramie przywitał nas Dinozaur będący symbolem parku. Za chwilę znaleźliśmy się w krainie dobrej zabawy, emocji, strachu i... kiczu, który jednak w tym miejscu zupełnie nie przeszkadzał, tylko potęgował specyficzny charakter tego miejsca.








13 godzin okazało się idealnym czasem, by zaliczyć wszystkie atrakcje parku (no, może za wyjątkiem niektórych kolejek dla dzieci). Zakosztowaliśmy swobodnego spadku z kilkudziesięciu metrów, zjechaliśmy każdym możliwym rollecoasterem (faktycznie, nie da się nie krzyczeć!), płynęliśmy pontonami przez dżunglę, statkiem pirackim po podziemnych grotach, walczyliśmy z klątwą faraona, obejrzeliśmy seanse w kinie 4D... Ciężko jest wyliczyć wszystko, czego zdążyliśmy spróbować. Co najważniejsze - wcale nie było dużych kolejek do wejścia!


Zmęczeni, zadowoleni i wytrzęsieni na wszystkich atrakcjach wyszliśmy z parku o 23:00. Czekała nas kolejna noc w samochodzie, w trakcie której przewaliła się nad nami ogromna burza, a rano - szybki rajd do Wenecji i Bibione - włoskiego odpowiednika Łeby.




PS. Kalmary, paprykarz i Lambrusco posłusznie pozostały w naszych żołądkach.

Werona, Włochy

Bardzo przepraszamy za długi odstęp od poprzedniego wpisu, ale okazało się, że znalezienie dostępu do internetu we Włoszech wcale nie jest takie łatwe. Drugi dzień pobytu tam rozpoczęliśmy od przepysznej kawy z czekoladową łyżeczką, a następnie ruszyliśmy do Werony. Naszym celem było zarobienie na bilety do Gardalandu - parku rozrywki, który mieliśmy zwiedzać następnego dnia. I udało się: ciągu niecałych czterech godzin chłopakom udało się zarobić aż 80 euro (nasz nowy rekord!). Najlepiej oczywiście szło im pod domem Julii, pod którym było najwięcej turystów. 








Zadowoleni z dużego zarobku wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy nad jezioro Garda. Tam, nad samym brzegiem, zjedliśmy pyszną kolację (hiszpańskie kalmary i paprykarz szczeciński, popijane lokalnym Lambrusco) i spędziliśmy bardzo miły wieczór, odwlekając moment pójścia spać w aucie. Następny dzień był bardzo szalony...